Muszę powiedzieć, że nie mogłem doczekać się wyjazdu z Boliwii. Kraj jest piękny, ale mieszkańcy, delikatnie mówiąc, irytujący. Do chaosu panującego na ulicach można się przyzwyczaić, ale co chwilę ktoś Cię zaczepia z gadką typu "Hej, Amigo... chcesz kupić to-tamto, zjeść tu-tam" itp. Co chwilę ! Po kilku dniach w Boliwii byliśmy już tak zmęczeni odmawianiem, że zaczęliśmy szukać koszulki z napisem "No, gracias". Szczerze polecam zaopatrzyć się w takie coś przed przyjazdem. Druga sprawa to to, że turystów się naciąga na każdym kroku (chociaż powinienem powiedzieć, że są raczej oni orżnięci) - w sklepach nie ma metek z cenami, a to ile się zapłaci zależy tylko i wyłącznie od tego jak bardzo turystycznie się wygląda. Tubylcy z reguły płacą mniej i dostają więcej, a dodatkowe "mikro opłaty" (5 boliwianów tu, 5 boliwianów tam) to standard. Mimo wszystko nie jest to zbyt bolesne dla kieszeni, jednak po nieco ponad tygodniu w Boliwii łeb mi pękał (i to nie ze względu na wysokość) i krótko mówiąc miałem dosyć tego, bądź co bądź, pięknego kraju.
Po bezproblemowym przekroczeniu granicy w porannym busie z Copacabany dotarliśmy do pierwszego peruwiańskiego miasta na naszej trasie - Puno. Znajomy ostrzegał mnie, że jest to najbardziej zapadła dziura jaką kiedykolwiek widział - cóż, wg mnie oznacza to tyle, że nie wiele widział ;-)
Co więcej, w mojej opinii Puno to bardzo fajne "miasteczko" (ok. 100 tys. mieszkańców) nad jeziorem Titicaca. Sympatyczni mieszkańcy (czyt. nie nachalni), metki z cenami w sklepach (:-)) i do tego MEGA tanio. Zjadłem chyba najtańszy obiad w moim życiu - za talerz zupy, drugie danie i herbatę zapłaciłem 2 sole (ok. 2 PLN) ! Przyznaję, że nie było to zbyt dobre, ale już za 4 sole udało nam się znaleźć naprawdę porządną knajpę. Co ciekawe w sklepie jest drożej niż w restauracji - dla przykładu za Inka Kole (tutejszy napój orenżado-podobny) w sklepie trzeba zapłacić 1,70 soli, w restauracji 1 sol.
Jako, że w Puno nawet nie nocujemy to bagaże zostawiliśmy w pierwszym lepszym hostelu na przechowanie i ruszyliśmy w kierunku portu by dostać się na pływające wyspy Uros - celu naszej wizyty w Puno. Znowu miłe zaskoczenie - na miejscu nie byliśmy (tak jak w Boliwii) pozostawieni sami sobie - przewodnik (także anglojęzyczny) opowiedział o historii i konstrukcji wysp. Krótko mówiąc Indianie Uros zamieszkują obecnie 42 wyspy stworzone z powodów obronnych wieki temu z trzciny Totara porastającej mielizny jeziora Titicaca. Oczywiście większa część Indian (w sumie około 2 tysiące) przeniosła się obecnie na stały ląd, ale wyspy wciąż zamieszkują na stałe setki z nich. Bardzo sympatyczni ludzie i czuć autentyzm tego miejsca. Niestety mają pewne negatywne naleciałości rodem z Boliwii. Mianowicie, mimo, że zapłaciliśmy za bilet na łódź motorową i oddzielny za wejście na wyspy jako takie to okazało się, że za przejażdżkę łódką z trzciny trzeba było dodatkowo zabulić i w trakcie "rejsu" mała dziewczynka zaczęła śpiewa - co oczywiście także nie było za friko...
Mimo wszystko miejsce bardzo fajne i trochę było żal tak szybko odjeżdżać. Kolejny przystanek - tym razem na dłużej - Cuzco i jako, że wyprawa jest robiona z niskim budżetem wybraliśmy najtańszy autobus na tą kilkugodzinną podróż. Jak się okazało był to błąd...