Wyjazd. Cieszę się, że nareszcie opuszczam Peru, a przy tym jednocześnie żałuję, że to mój ostatni dzień w Arequipie.
Sam kraj jest piękny, ludzie sympatyczni, ale mam już go trochę dosyć. Co innego Arequipa - miasto, które jest tak różne od wszystkiego innego co widziałem w Peru. Mógłbym tu spokojnie zostać jeszcze tydzień czy dwa, ale dysponując jedynie przedpołudniem (lot do Santiago w Chile miałem dopiero o 15:00, jednak na lotnisku musiałem być 3 godziny przed wylotem) postanowiłem nadrobić "zaległości suvenirowe". Innymi słowy początek dnia upłynął mi pod kątem biegania po sklepach i szukaniu prezentów dla rodziny i przyjaciół - coś czego miałem zamiar uniknąć, ale cóż - nie udało się ;-)
Czasu nie miałem zbyt wiele i zaliczyłem sprint do hostelu, szybkie przepakowanie i ... zamówione wcześniej taxi się nie pojawiło. Łapie pierwszą taryfę, kierowca krzyczy 15 soli - może i mam duży plecak i wyglądam jak turysta, ale nie jestem idiotą. Chwile później znajduję taxi za 8 soli i pół godziny później jestem już na lotnisku.
Świńska grypa w pełni - pracownicy lotniska pracujący w maseczkach przysparzają o lekkie dreszcze, ale cóż - w Meksyku zamknęli szkoły to w Peru mogą chociaż maski założyć ;-) Przy check-in'ie znalazłem się sugerowane 3 godziny przed wylotem, co było oczywiście przesadą ale nie taką znowu dużą. Zapłaciłem podatek lotniskowy (taki peruwiańsko-boliwijski wynalazek w celu ściągnięcia dodatkowej kasy z turystów) i dzięki odpowiedniej kombinacji soli i dolarów pozbyłem się niemal całej peruwiańskiej waluty. Bagaż okazał się przy okazji zaskakująco lekki (17 kilo - pierwsze oficjalne ważenie od momentu opuszczenia São Paulo) i chwilę po sprawdzeniu wagi udałem się z nim w towarzystwie policjanta z psem do ustronnego pokoiku. Równo przetrzepano plecak i wymyślne opakowania suvenir'ów skończyły w strzępach. Muszę przyznać, że wyglądało to dość poważnie i było to już w sumie trzecie przepakowanie bagażu tego dnia - niestety, jak się później okazało, nie ostatnie.
Sama odprawa odbyła się już bez większych problemów (pomijając standardowe ściemnianie na formularzu zdrowotnym - kwarantanie za byle katar mówimy zdecydowane nie ;-)).
Kilka słów o samym locie, bo jest o czym pisać. Na ten lotniczy luksus zdecydowałem się z powodów czasowo-finansowych, innymi słowy było szybciej i taniej niż autobusem. Z Arequipy do Santiago jest niemal 2 tysiące kilometrów w linii prostej, więc była to jedyna opcja. Pierwszy raz zdarzyło mi się jednak lecieć w taki sposób na tak, w sumie krótkiej, trasie. Otóż samolot po wylocie z Arequipy zanim wylądował w Santiago zatrzymał się jeszcze w trzech miastach - niemal jak, nie przymierzając, pociąg podmiejski ;-)
Pierwszy "przystanek" - Arica. Tutaj wygonili nas z samolotu celnicy. Tak jak po przyjeździe do Chile jeszcze nikt nigdy mnie nie przetrzepał. Oczywiście celnicy nie mówili ani słowa po angielsku, a mój hiszpański pozostawiał ciągle wiele do życzenia. Nie przeszkodziło to jednak żeby wywalić dosłownie wszystko z mojego plecaka (a może nawet "pomogło") i po kilku "miłych słowach" w kierunku celnika spędziłem następne pół godziny po raz n-ty tego dnia przepakowując plecak. Potem czekała mnie jeszcze kolejna miła niespodzianka i odstanie swego w kolejce do check-in'u... Kolejne międzylądowania w Iquique i Antofagaście na szczęście nie wiązały się już z wychodzeniem z samolotu, ale lot do Santiago zajął w sumie niespełna 6 godzin i muszę przyznać, że był zaskakująco męczący (20-kilka godzin w autobusie w Argentynie było łatwiej znieść). Cóż - uroki podróżowania za ułamek normalnej ceny ;-)
Gdy wylądowałem w Santiago przeżyłem szok - takiego skoku cywilizacyjnego jak z Peru do Chile nie było nawet gdy po opuszczeniu Madrytu lądowałem w Salwadorze. Szok.