Weekend, piękna pogoda i grupka znajomych... w sumie sam "weekend" to już wystarczający powód by wyrwać się na parę dni z São Paulo. Od dwóch tygodni planowaliśmy wyprawę na wybrzeże i objechanie na motorach okolicznych plaż. Problem w tym, że jak się okazuję wypożyczenie motoru lub skutera w Brazylii graniczy niemal z cudem. Krótko mówiąc w tym dziwnym kraju jest to symbol niższego statusu społecznego (że niby kogoś nie stać na samochód to jeździ motorem) i wypożyczalnie zapewne nie cieszyłyby się tutaj zbyt dużym powodzeniem wśród krajowych turystów. Na koniec ubiegłego tygodnia byliśmy jednak tak zdeterminowani by wyskoczyć na plażę i popływać w oceanie, że szybko znaleźliśmy alternatywę i nie powstrzymał nas nawet brak biletów na ostatni nocny autobus z SP do Paraty (ok. 6h jazdy). Razem z kumplem znaleźliśmy inne połączenie i w efekcie odwiedziłem Rio de Janeiro po raz trzeci (kupiliśmy ostatnie dwa bilety na nocny autobus :-)). Tym razem pobiłem własny rekord z pierwszej wizyty w Rio (pobyt ok. 10h) i, czekając na kolejny autobus, zabawiłem w Cidade Maravilhosa nieco ponad pół godziny (średnią podnosi kilka dni spędzonych w Rio w trakcie Karnawału) ;-)
Podróż zajęła nam dwa razy dłużej, kosztowała trzy razy więcej, ale było warto! Paraty to mała miejscowość położona nad Oceanem pomiędzy Rio de Janeiro i São Paulo. Z jednej strony góry porośnięte dżunglą, z drugiej zatoka z dziesiątkami małych wysepek. Do tego samo kolonialne miasteczko to historyczny zabytek Brazylii. Wąskie uliczki z kocimi łbami zalewane co jakiś czas przez ocean, biało-niebieskie domki - zakaz wjazdu dla samochodów, krótko mówiąc: klimatycznie.
Zależało nam by dostać się do Paraty jak najszybciej - nie tylko ze względu na urok samego miasteczka, ale głównie z powodu odpływającego przed południem szkunera, który zarezerwowała reszta ekipy.
Ponad 10 godzin w autobusach w zamian za kilku godzinny rejs po najpiękniejszej zatoce jaką w życiu widziałem - malutkie wysepki, krystalicznie czysta woda, a na horyzoncie szczyty gór majaczące nieco ponad chmurami. Innymi słowy był to jeden z lepszych "deali" jakie zrobiłem w tym kraju ;-)
Do Paraty wybraliśmy się w sumie w 12 osób, a przewaga liczebna pozwoliła nam szybko opanować dziób łódki. W trakcie rejsu zatrzymaliśmy się kilka razy przy okolicznych wysepkach na nurkowanie, pływanie, zwiedzanie jaskiń, czy po prostu relaks na plaży. Po kilku godzinach żeglowania ruszyliśmy z powrotem w kierunku Paraty. Słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem i widoki.... ech, zobaczcie sami w galerii:-)
Po dotarciu do portu szybki powrót do hostelu i relaks w okolicznych knajpach. Po drodze odkryłem, że przy okazji pływania i łażenia po skałach czy jaskiniach przywiozłem coś ekstra. Skały "porastało" coś dziwnego z ostrymi kolcami i kilka-kilkanaście z nich utkwiło mi w stopie. Kumpel powiedział, że to typowa przypadłość surferów (co dziwne, bo deski jeszcze w ręku nie miałem) i trzeba to wyjąć bo coś-tam-coś-tam ;-) Igły nie było, scyzoryk się nie sprawdził - na szczęście szpital był przecznicę od hostelu (pierwszorzędna obsługa o drugiej w nocy). Zapewne były to tylko drzazgi, ale wolałem się tego pozbyć i rano mogłem się cieszyć widokiem podziurawionej stopy. Chwilę potem zdjąłem bandaż i ruszyliśmy na okoliczną plażę. Po tym co widzieliśmy poprzedniego dnia ciężko było zrobić na nas wrażenie, ale pogoda była super, plaża urokliwa, mało ludzi - ogólnie bardzo fajnie. Przy okazji mogłem sprawdzić przydatność czegoś co zawsze chciałem sobie kupić - piłki footbolowej (w Polsce mimo wszystko nigdy nie udało mi się jej znaleźć).
Smutny powrót do rzeczywistości: za tydzień egzaminy, a pod jego koniec opuszczam São Paulo i ruszam na zachód. Z dnia na dzień coraz ciężej mi z tą świadomością - szczególnie za względu na poznanych tutaj ludzi...