Mimo pobudki wcześnie rano wreszcie się porządnie wyspałem - dodatkowo zniknął "wysokościowy ból głowy" (Tupiza leży na 2950 m npm - przypomnę, że najwyższy punkt w Polsce to jeden z wierzchołków Rys na wysokości 2499 m npm :-)).
Dzień rozpoczęliśmy od wspomnianego w poprzednim wpisie Triathlonu. Do naszej trójki dołączył jeden Holender, Anglik i Amerykanin - ochrzczony później jako cowboy Hank :-) Pierwszy etap podróży obejmował jazdę vanem po malowniczej okolicy Tupizy. Musieliśmy kilka razy brać przy tym "objazdy" ze względy na blokujących drogi strajkujących boliwijskich przewoźników (jak np. przekroczenie rzeki na dziko, bo most był zatarasowany). Po kilku godzinach siedzenia w aucie, przerywanego krótkimi spacerami, hikingem czy czasem nawet namiastką wspinaczki, powróciliśmy do Tupizy. Tam, czekał już na nas kolejny środek transportu...
Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie jeździłem tak naprawdę konno - cóż, Boliwia to całkiem ciekawy kraj żeby zacząć ;-)
Ruszyliśmy przez niesamowite krajobrazy "tęczowych" gór i kaktusów w kierunku kanionu Cordillera de Chicas. To właśnie w tych okolicach swoją karierę zakończył słynny Butch Cassidy i Sundance Kid. Zwieńczeniem konnej wyprawy był Cañon del Inca, gdzie zostawiliśmy konie i ruszyliśmy wspinać się w górę strumienia biegnącego przez kanion. Teren stawał się powoli coraz trudniejszy, co chwile ktoś odpadał, ale widoki wynagradzały poniesiony trud. Czas nas jednak gonił i musieliśmy w końcu zawrócić do "postoju". Z powrotem na konie i z powrotem do Tupizy. Wracaliśmy nieco inną trasą - m.in. czekał nas skok przez niewielki strumyk (tak, tak - dla kogoś kto pierwszy raz jeździ konno skok przez strumyk może być wydarzeniem zasługującym na wspomnienie we wpisie na blogu ;-)).
Z ostatniego punktu Triathlonu - zjazdu rowerami górskimi - byliśmy niestety zmuszeni zrezygnować. Ze względu na wspomniane blokady dróg nie byliśmy w stanie dostać się na linię startu downhillu i na pocieszenie dostaliśmy zniżkę po powrocie do agencji. Aby zapełnić jakoś czas wybraliśmy się jeszcze na Cerro Corazon de Jesus - punkt widokowy na obrzeżach Tupizy, a w międzyczasie udało mi się jeszcze nabyć butelkę boliwijskiego winka. Schowane głęboko w plecaku poczeka na odpowiedni moment w trakcie 4 dniowej wyprawy wokół Salar de Uyuni, na którą ruszamy już jutro.
PS. Przy kolacji zdarzyło mi się o dziwo spotkać polską parę ! Piotr i Marlena (odpowiednio z Piotrkowa Trybunalskiego i Gliwic, ale mieszkający od 3 lat w Londynie) już od ponad 3 miesięcy podróżują po Ameryce Południowej (półtora miesiąca w Peru i drugie tyle w Boliwii). W tym czasie przeżyli wiele - w tym i tak mało ciekawy "epizod" jak salmonella i ameba złapana w Peru. Kolejny znak ostrzegawczy przypominający o środkach ostrożności jakie trzeba przedsięwziąć w okolicznych knajpach - co ciekawe po 2 tygodniach w szpitalu w La Paz, mimo, że jeszcze nie czują się najlepiej, nawet nie myślą o przerywaniu podróżowania ! Kto wie - może się jeszcze spotkamy gdzieś w Ameryce Południowej.