Kilka minut przed siódmą rano zebraliśmy się w biurze agencji organizującej zjazd rowerami po najniebezpieczniejszej drodze na świecie - tzw. Drodze Śmierci. Nazwa nie jest tutaj przypadkowa, czy też na wyrost.
Do momentu zamknięcia trasy dla normalnego ruchu drogowego i wybudowania nowej na zboczach gór po drugiej stronie doliny w 2006 roku, kilkaset osób każdego roku (ok. 200-300) ponosiło śmierć w różnego rodzaju wypadkach drogowych (głównie na wskutek wypadnięcia z drogi i koziołkowania, lub bezpośredniego upadku kilkaset metrów w dół). W efekcie w 1995 roku Inter-Amerykański Bank Rozwoju ochrzcił trasę mianem "najniebezpieczniejszej drogi na świecie". Droga Śmierci nie oszczędza także żądnych wrażeń turystów i statystyki mówią o co najmniej 13 ofiarach śmiertelnych wśród rowerzystów. Wąska droga (nieco ponad 3m szerokości) z La Paz do Coroico ciągnie się przez około 80km, zaczynając na wysokości 4600 mnpm i kończąc na 1300 mnpm. Ze szczytów górskich aż po tropikalny las przecina ona dziesiątki małych wodospadów i strumieni przez co niektóre szutrowe zakręty sprawiają spore problemy próbującym utrzymać się na drodze.
Krótko mówiąc była to ta część wyprawy, na której oszczędzać nie mieliśmy zamiaru i wybraliśmy dobrą, sprawdzoną i rekomendowaną agencję (w 10 letniej historii mieli "tylko" jeden śmiertelny wypadek - rok temu dziewczyna zginęła potrącona przez pijanego kierowcę). Rano w biurze otrzymaliśmy sprzęt (kask, rękawice, gogle, spodnie, odblaskowe kamizelki), a po godzinie jazdy vanem do punktu startowego (na wysokości 4655 mnpm) także krótki briefing od przewodników/instruktorów i ostatecznie rowery. Każdy z nich wart ok. 3 tysiące dolarów, robiony ręcznie, na zamówienie w Górach Skalistych Kanady. Taka jest oficjalna wersja agencji i z tego co doświadczyłem jestem w stanie w nią uwierzyć - rowery były genialne i zdecydowanie najlepsze na jakich póki co zdarzyło mi się jeździć. Nie zmienia to faktu, że pierwszą część trasy przejechałem na "angielskich hamulcach" (odwrócony przedni z tylnym) - kapnąłem się dopiero na szutrze, że coś nie tak gdy chcę zahamować z poślizgiem tylnego koła ;-)
Pierwsza część zjazdu zaczyna się na asfaltowym odcinku nowej drogi z ruchem ulicznym. Super doznanie -
nowiutki asfalt, dobre warunki, piękne widoki i prędkość 50-60 kmh (byłoby szybciej ale instruktor nas hamował ;-)). Po około godzinie dotarliśmy na rozstaje dróg i opuściliśmy asfaltowe wygody na rzecz
starej, szutrowej i już nie używanej Drogi Śmierci. Po jednej stronie pionowa ściana, czasem z wodospadami, a 3 metry obok kilkusetmetrowy, pionowy spadek (czasem nawet 600m w dół).
Zjazd, krótko mówiąc był rewelacyjny. Aparat został jednak w vanie i zdjęć nie zrobiłem zbyt wiele - fotki, wraz z filmami video, zorganizowała agencja i część z nich (wymieszaną z moimi) umieściłem w galerii.
Zjazd skończyliśmy w luksusowym Hotelu Esmeralda w Coroico, relaksując się w basenie po długim prysznicu i kończąc dzień sporą kolacją. Powrót do La Paz możliwy był jedynie tą samą trasą jaką tu przyjechaliśmy i muszę powiedzieć, że
jazda vanem pod górę była w moim odczuciu bardziej niebezpieczna niż zjazd rowerami ;-)Jutro ruszamy do Copacabany (jezioro Titicaca), zupełnie jednak zapomnieliśmy o drobnym szczególe jakim są bilety autobusowy. Cóż, spróbujemy coś wykombinować rano jak tylko wstaniemy...
PS. jak się okazuję nazwa "Droga Śmierci" nie straciła na znaczeniu ani trochę - po około tygodniu po naszym zjeździe zginął na niej kolejny (14. od 1998 roku) turysta. Tym razem jednak przez swoją głupotę - jeżeli ktoś wybiera się na zjazd rowerowy po "najniebezpieczniejszej drodze na świecie" po pijaku to efekt łatwo przewidzieć - mimo wszystko szkoda, że na obrzeżach tej trasy pojawi się kolejny krzyż...