La Paz często nazywane jest najwyżej położoną stolicą na świecie - co, krótko mówiąc, jest błędem. Co prawda ta ponad dwu milionowa aglomeracja jest siedzibą rządu Boliwii to zgodnie z konstytucją stolicą jest Sucre. Niezrażeni jednak tym "marketingowym oszustwem" dotarliśmy do La Paz wcześnie rano i jeszcze w autobusie można było zauważyć, że jest to piękne miasto. Po pierwsze lokalizacja - położone w Andach Środkowych miasto rozciąga się na wysokości od 3600 do 4100 mnpm z Górą Illimani (6402mnpm) górującą nad wszystkim. Po drugie - klimat. W mieście można zauważyć charakterystyczny boliwijski chaos, jednak wpleciony w ulicę miasta nadaje mu niepowtarzalną atmosferę.
Mimo uroków La Paz, pierwsze kroki zamiast na zwiedzanie, skierowaliśmy w poszukiwaniu porządnej agencji podróży. Po tym jak ogarnęliśmy się w hostelu (czyt. godzinny prysznic - pierwszy od około 5-6 dni) i zorientowaliśmy w cenach zjazdu rowerowego tzw. Drogą Śmierci (600 BOB normalnie, 530 BOB przez hostel) ruszyliśmy w poszukiwaniu czegoś tańszego. Trochę nam to zajęło, ale odnaleźliśmy w końcu agencję Downhill Madness i po długich negocjacjach zgodziliśmy się zapłacić 490 BOB ze zdjęciami wliczonymi w cenę i najlepszymi rowerami jakie w życiu widziałem - ręcznie składane w Kanadzie, każdy wart około 3 tysięcy USD przeznaczone jedynie do downhillu. Korzystając z siły przetargowej zabookowaliśmy także trek na Machu Picchu z Cuzco w agencji współpracującej z Madness.
Zadowoleni z początku dnia wróciliśmy do hostelu - za kilkanaście minut zaczynał się mecz: Manchester United - Chelsea. Lubię obejrzeć dobry mecz przy piwie, ale nie przejechałem/przeleciałem kilkunastu tysięcy kilometrów z Polski by jedyny "wolny" dzień w La Paz spędzić patrząc w telewizor. Innymi słowy ruszyłem na miasto. Była to bardzo dobra decyzja, bo jak wspomniałem La Paz to piękne miasto z niepowtarzalnym klimatem. Od komercyjnych dzielnic, przez
piękne skwery (jak np. pełna gołębi Plaza Pedro Domingo Murillo) po dziesiątki małych rynków, na których można kupić wszystko (od liści koki, przez wyroby z alpaki/lamy po skórę boa, lamparta czy wysuszoną lamę gotową do rytuałów) - miasto przypadło mi do gustu i nie przeszkadzał nawet wszechogarniający chaos.
Po kilku godzinach błądzenia po wąskich uliczkach miasta powróciłem do hostelu - zebraliśmy ekipę i ruszyliśmy na kolację. Piękna rzecz w Boliwii to to, że jedząc na mieście nie trzeba specjalnie szukać by za porządny posiłek zapłacić mniej niż 10 PLN.
Najedzeni wróciliśmy wcześnie do hostelu - pierwszy porządny sen od tygodnia, jutro przed nami Droga Śmierci i z pewnością trochę energii się przyda ;-)