Bilet autobusowy do Copacabany zakupiony w hostelu kosztuje 40 BOB, niestety biuro podróży było już zamknięte gdy przypomnieliśmy sobie o czekającej nas podróży. W Madness, agencji turystycznej, z którą "robiliśmy" Drogę Śmierci, cena wynosiła 35 BOB, ale nie byli w stanie nam dostarczyć biletu przed odjazdem autobusu. W efekcie wstaliśmy wcześnie rano i wiedząc, że kilka autobusów zmierzających do Copacabany zatrzymuje się przy naszym hostelu, liczyliśmy na łut szczęścia. Pierwszy bus był pełen, ale już przy drugim podejściu się udało i do tego zapłaciliśmy jedynie 30 BOB. Mimo, że bus był turystyczny (czyt. lokalna ludność jeździ znacznie taniej) to bagaże zabraliśmy ze sobą do środka.
Nasłuchaliśmy się ostatnio historii o tym jak to bagaże nie zawsze docierają do miejsca docelowego z podróżnymi. Dla przykładu: spotkana podczas zjazdu Drogą Śmierci para z Nowej Zelandii straciła w taki sposób wszystkie ciuchy, pieniądze, paszporty i została im jedynie jedna karta kredytowa, którą szczęśliwie mieli wtedy w kieszeni. Co ciekawe w tej historii to to, że podczas zjazdu rowerami dodatkowo ją stracili (podczas wywrotki wypadła z ww. kieszeni). Krótko mówiąc zostali z niczym i ok. 2 tygodniami czekania na nowe paszporty. Wracając vanem do La Paz ze zjazdu rowerowego czujnie obserwowali drogę i jakimś cudem podczas jazdy koleś dojrzał kartę na drodze i szczęśliwie ją odzyskali. Tak, czy tak pozostanie z jedną kartą to nie jest mój pomysł na wymarzoną podróż i bagaże zostały ze mną w busie ;-)
Po godzinie jazdy byliśmy już nad jeziorem Titicaca - położonego na wysokości ponad 3800 mnpm największego jeziora wysokogórskiego na Ziemi (długie na 270km i szerokie na 97km). Jezioro leży na granicy boliwijsko-peruwiańskiej i aby dostać się do Copacabany, która leży "jeszcze" w Boliwii, trzeba przeprawić się przez jezioro (inna opcja to jazda wokół i dwukrotne przekroczenie granicy oraz dołożenie kilku godzin do czasu podróży).
W niewielkim porcie nad brzegiem jezioro zapakowano autobus na barkę, a nas na małą łódeczkę. Chwilę potem jechaliśmy już ostatnimi kilometrami krętych dróg do Copacabany. Miasto położone jest w pięknej okolicy, ale samo w sobie jest nieszczególne, powiedziałbym wręcz irytujące (chaos + zaczepiający ciągle lokale). Po dotarciu na miejsce mieliśmy około godziny do promu na Isla del Sol (Wyspa Słońca). Wolny czas postanowiliśmy razem z Alexem przeznaczyć na zdobycie okolicznej górki - Cerro Calvario, 3966 mnpm (Wieger relaksował się w przybrzeżnej knajpie). Na tej wysokości nawet półgodzinna wyprawa pod górę potrafi być bardzo męcząca (nie za dużo tlenu w powietrzu, krótki oddech itp), ale widoki wynagrodziły poniesiony trud. Odpoczęliśmy podczas podróży promem na wyspę, jednak zaraz po dotarciu po raz kolejny dobiła nas boliwijska mentalność.
Turyści orżnięci są tutaj na każdym kroku. Aby wysiąść z promu i wejść na wyspę zażyczono sobie kolejnych 5 BOB, co było oczywistą bzdurą, ale bez tego "lokalnego biletu" żaden z wyspiarzy nie zgodziłby się wynająć nam pokoju na noc. Pokoju, który był jak dotąd najtańszym noclegiem jaki miałem podczas całej podróży - 10 BOB za noc (około 5 PLN). Po zostawieniu bagaży pokręciliśmy się trochę po południowej części Wyspy Słońca - legendarnego miejsca narodzin Inkaskich Bogów, pierwszych Inków oraz samego Słońca. Zatrzymaliśmy się w Yumani, wiosce w południowej części wyspy, a odwiedzenie północy przewidywał plan na jutro. Po zachodzie słońca, który obejrzeliśmy z okolicznych wzgórz nie było zbyt wiele do roboty, więc postanowiliśmy położyć się i wstać wcześnie, by móc obejrzeć także wschód słońca (w końcu to Wyspa Słońca ;-)).
Niestety mój telefon pogubił się w strefach czasowych i automatycznie przestawił się na peruwiański czas (1 godzina więcej) - w efekcie wstaliśmy za późno. Po śniadaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu ruin na południu wyspy - Pilko Kaina. Mocno rozczarowani tym co zobaczyliśmy - mały budyneczek otoczony drutem kolczastym, który bez trudu sforsowaliśmy, ruszyliśmy dalej. Plan był aby okrążyć południową część wyspy i ruszyć na północ. Szybko jednak skończyła się ścieżka i ruszyliśmy na przełaj. Błądzenie kosztowało nas sporo czasu i do promu powrotnego do Copacabany zostały nam jedynie 4 godziny - tyle ile potrzeba wg. mapy na dostanie się na północ - w jedną stronę. Niezrażeni brakiem czasu ruszyliśmy dalej. Mapy, przewodniki itp. pisane są dla ludzi 40+ i z reguły potrzebowaliśmy połowę czasu jaki jest zalecany - tak też było tym razem. Po drodze boliwijska tradycja (orżnąć turystę) nie pozwoliła o sobie zapomnieć i po środku wyspy na ustawionym checkpoint'cie należało uiścić dodatkową opłatę za wkroczenie na północną część Wyspy Słońca - 5 BOB (poprzednie 5 BOB było za południe - taaaa...).
W ciągu godziny po całkiem przyjemnym spacerku (rozgrzewka przed trekkingiem na Machu Picchu) dotarliśmy do Challapampa - głównych, labirynto-podobnych ruin wyspy ze świętą skałą związaną z inkaską legendą stworzenia. Po raz kolejny - bez rewelacji. Wyspa Słońca to urokliwe miejsce, bardzo fajne do wycieczek pieszych, ale nic poza tym. Po drodze do portu z promem powrotnym do Copacabany złapaliśmy bagaże (i Wiegera, którego zgubiliśmy gdzieś w trakcie "biegu na północ" :-))) i chwilę potem po raz kolejny relaks na promie. Statek tym razem zahaczył jeszcze o boliwijską podróbkę Pływających Wysp Uros (oryginały są po peruwiańskiej stronie), na które nie mieliśmy zamiaru przeznaczyć nawet 1 BOBa (w ramach walki z boliwijską strategią "orżnij-turystę").
W Copacabanie znaleźliśmy szybko hostel, a w hostelu dwóch Amerykanów - Boba i Alexa. Ciekawa historia, a nawet dwie. Po pierwsze pracowali wcześniej w Peace Corps (coś jak Polska Akcja Humanitarna) w Afryce, gdzie poznali była dziewczynę Alexa (kumpla, z którym podróżuję) - cóż, świat jest mały. Po drugie Amerykę Południową przemierzają na rowerach. To już druga taka grupka, która spotkaliśmy w trakcie jeżdżenia po tym kontynencie (pierwsi byli Duńczycy spotkani w okolicach Salar de Uyuni). W porównaniu z nimi to co robimy to niedzielna turystyka... ;-)
Wieczór spędziliśmy na rozmowach przy kolacji o dalszych planach podróży - bilety na jutrzejszy autobus do Puno w Peru mieliśmy już w kieszeni...