Rio de Janeiro - podobno piękne miasto, podobno... Z lotu ptaka z pewnością, na pocztówkach także, w rzeczywistości - cóż, pierwsze wrażenie, muszę przyznać, to była lekka panika. Po przylocie z Salvadoru wzięliśmy autobus z lotniska w kierunku Copacabany (przez Botafogo - dzielnicę, gdzie znajdował się Michała hostel, a ja zamierzałem zostawić rzeczy na kilka godzin). Po drodze minęliśmy kilka Faveli, przejechaliśmy obok Rodoviária Novo Rio (terminal autobusowy, z którego mam jechać do São Paulo) i zacząłem się zastanawiać nad kupnem biletu lotniczego... ;-)
Delikatnie mówiąc terminal nie leży w najlepszej dzielnicy Rio. Dawniej ludzi pytających mnie o Favelę odsyłałem z tekstem o warszawskiej Pradze - po krótkiej przejażdżce po Rio widzę, że należy mówić raczej o jakimś Kosowie czy innej strefie wojny. Masakra. Takich kontrastów jak w tym mieście jeszcze nigdzie nie widziałem.
Ale po kolei. Z autobusu oczywiście wysiedliśmy nie na Botafogo, ale na Copacabanie (Avenida Atlântica) - pierwsza znajomość w Brazylii nawiązana: były wojskowy z Rio de Sul, jadący z dziewczyna/żoną do Salvadoru przez Rio. Brak lepszej znajomości języka nie przeszkadza w nawiązywaniu kontaktów w tym kraju ;-)
Wyciągnęliśmy przewodnik i szukamy drogi do Botafogo - najkrótsza wiodła krętymi uliczkami, jakiś tunel, wąsko i cmentarz - stwierdziłem krótko: Favela ;-) Okoliczny sprzedawca potwierdził. W dostaniu do hostelu pomogła przechodząca obok Kanadyjka mieszkająca od kilka lat w Rio. Okazało się, że drogą przy cmentarzu lepiej się nie pchać - chyba, że bagaże nam ciążą to nam pomogą się szybko rozpakować ;-) Wzięliśmy metro, potem 20-30 min piechotą po Botafogo. Po drodze czułem się jak choinka obwieszona prezentami dla Cariocas (mieszkańcy Rio). W tym mieście poważnie czułem się zagrożony - nie wiem w sumie czemu, może byłem przemęczony ale myślałem, że co drugi koleś na ulicy ma ochotę nas poćwiartować za aparat, portfel czy miskę ryżu (chociaż tutaj może bardziej pasuje jakieś poetyckie odwołanie do bananów ;-)).
Rzuciliśmy rzeczy w hostelu - chyba zostawiłem wszystko co się tylko dało - od telefonu, przez paszport, zegarek, ciuchy mówiące "jestem gringo" po, niestety, aparat - w efekcie zdjęć tym razem brak :/ Foty znajdą się na blogu jak odwiedzę Rio de Janeiro ponownie (planuję co najmniej jeszcze raz).
Tak czy tak, wyskoczyliśmy na Copacabanę trochę się zrelaksować po całym dniu w podróży. Było cool - Atlantyk, plaża, widoczki i tak dalej, ale najciekawsze tego dnia było jeszcze przede mną. Odpalił mi się tryb "backpacker-wanna-be" i po dłuuuugim prysznicu w hostelu, złapałem rzeczy i o 22:00 ruszyłem na przystanek autobusowy (taxi jest dla snobujących się turystów ;-)).
Autobus łapie się na rękę, na przystankach (o ile mamy szczęście) jest informacja jaki autobus z niego odjeżdża. Ale nie, nie durni europejczycy - nie myślcie, że znajdziecie tam rozkład jazdy, lub chociaż informacje o tym gdzie dana linia jedzie. Jedyne na co można liczyć to wyryte na boku przystanku numery kilku linii. Zaczęło się ciekawie, stoję obwieszony bagażami (pomarańczowy plecak to rewelacyjna rzecz jeżeli chce się podkreślić jak bardzo jest się turystą) i widzę zbliżający się bus. Każdy przystanek jest na żądanie - nic specjalnego, ale gdy kierowca autobusu widzi potencjalnych pasażerów to dodaje gazu i ucieka na dalsze pasy ;-)
Po 15 minutach oczekiwania machnąłem ręką i zatrzymał się bus z napisem "Rodoviária" na przodzie (miałem nadzieję, że nie ma innego terminalu autobusowego w tym mieście niż Novo Rio). Wsiadam, przechodzę przez bramkę o R$2,20 lżejszy i zaczyna się jazda...
Ostry zakręt, redukcja, lekki zarzut i gaz do dechy - każdy kierowca w Rio de Janeiro to taki mini-Chołowczyc z maxi-wozem. Kilka razy łapałem się czego popadanie byleby tylko nie spaść z krzesła - krótko mówiąc cieszę się, że to przeżyłem. Bus krążył po różnych dzielnicach, niewielki w sumie dystans przejechałem w ponad pół godziny, a biorąc pod uwagę prędkość sądzę, że odwiedziłem wszystkie miejsca w Rio w jeden dzień ;-) Jak to na jazdę autobusem w Brazylii przystało nie mogło się obyć bez nowych znajomości - po raz kolejny były wojskowy (sympatyczny koleś z piwkiem w ręku), zdaje się, że pilot. Po tym jak się ładnie przedstawiłem okazało się, że ma powiązania z Polską - służył z Polakami, w Polsce lub przeciwko Polsce (sic!) - mój portugalski mimo wszystko sucks ;-), ale i tak kochał nadwiślany kraj, syna ma w moim wieku, a i jak ja wybierał się do São Paulo, tyle że nie tego samego dnia. W końcu udało mi się dotrzeć do Rodoviária - duży hug dla nowo poznanego kolegi, życzenia szczęścia i kupiłem bilet na autobus do São Paulo.
Był to najlepszy, najbardziej komfortowy i w ogóle NAJ bus w moim życiu. Co prawda za dystans 450 km zapłaciłem jakieś 160PLN, ale fotel szeroki jak w biznes klasie (tylko 3 na całej szerokości autobusu), rozkładane siedzenia do pozycji leżącej (tak w 80-90%), snacks, drinks, poduszka, koc, o klimie nie wspomnę - "full wypas" (brakowało mi tylko skąpo odzianych stewardess ;-)).
Za 6 godzin będę w São Paulo...
PS. Zgodni z licznikiem na blogu stuknęła mi właśnie dyszka (10 tysięcy przebytych kilometrów) - pierwsza... :-)