Z moich planów wynika, że podróż z Puerto Iguazú do Tucumán była najdłuższą jazdą autobusem w ciągu całej GAPowatej wyprawy. Pokonanie 1060 kilometrów zajęło nam w sumie ponad 21 godzin. Muszę jednak przyznać, że była to bardzo komfortowa podróż, a miejsca w pierwszym rzędzie na górnym pokładzie zapewniły niesamowite widoki. Jako dodatkowy atut należy wymienić także stewarda. Serwis jako taki nie powalał na kolana, ale koleś stworzył wiele sytuacji, w których padaliśmy na kolana ze śmiechu. Pomijając fakt jak tłumaczył przez 10 minut jak załatwia się sprawę nr 2 w autobusowej toalecie (a raczej jak nie należy tego robić), to zupełnie rozbroił nas jeden z dialogów jaki z nim mieliśmy - postaram się go krótko streścić.
Początek gry w bingo (sic!), Daniel (steward) tłumaczy zasady - jedna z nich: osoba, która wygrała, aby zgarnąć nagrodę musi opowiedzieć dowcip. Alex zapytał się czy może to być taki, w którym obśmiewa się inną nacją i z kogo z reguły śmieją się Argentyńczycy.
Daniel: W większości idiotami w naszych dowcipach są Hiszpanie - wiesz tak jak Polacy to z reguły durnie w amerykańskich kawałach
Alex: wiesz, że Piotrek jest z Polski...
w tym momencie padłem ze śmiechu - koleś nie mógł uwierzyć w swojego pecha, musiałem mu pokazać paszport :-) Dodałem żeby się nie martwił i nie biorę tego do siebie, bo u nas to właśnie Amerykanie są symbolem głupoty:
Daniel: a no tak rozumiem, wszędzie podobnie...
Ja: jak to ?
Daniel: no żal mi Amerykanów...
Ja: czemu ?
Daniel: no bo to zupełni idioci
Ja: wiesz, że Alex jest z USA ?
Padliśmy ze śmiechu :-)
Do kompletu brakowało jeszcze tylko nietrafionego tekstu o Holendrach (Wieger) :-)
Krótko mówiąc 21 godzin w busie minęło całkiem przyjemnie i do Tucumán dotarliśmy w okolicach planowanej 18:30. Plecaki do szafek na terminalu i uderzamy na miasto w poszukiwaniu taniej knajpy i aby zwiedzić cokolwiek w ciągu 6 godzin, które nam pozostały do odjazdu autobusu do granicy argentyńsko-boliwijskiej (La Quiaca/Villazon). Trochę nam to zajęło (kogo się w Ameryce Południowej nie zapytasz o drogę to da Ci odpowiedź - problem w tym, że bardzo często błędną), ale w końcu dotarliśmy do Praça Independecia - centrum tego pół milionowego miasta w północno-zachodniej Argentynie. Ponownie Argentyna mnie nie zawiodła i było bardzo fajnie. Czysto, zadbanie - krótko mówiąc miło :-)
Na placu ciekawa akcja: rozmawiałem z Wiegerem, gdzie by tu zaspokoić głód i co chwila dziewczyna przed nami odwracała się, otwierała usta by coś powiedzieć, ale uśmiech jej na to nie pozwalał. Ciężko to opisać, ale wyglądało to komicznie :-) Tak czy tak w końcu wypaliliśmy z portugalskim (ciągle nie możemy przestawić się na hiszpański) "Que é ?"
Okazało się, że Nicole, tak jak Alex, jest z Chicago i była tak zaskoczona słysząc kogoś mówiącego po angielsku w Tucumán, że nie była w stanie wydać z siebie dźwięku :-) Po studiach w USA, rzuciła pracę w HRach w korporacji i przyjechała do rodziny w Tucumán zrobić kurs cukiernika (podziwiam ludzi, którzy potrafią wyrwać się z mainstreamu i robić po prostu to co kochają).
Obdarowani tartą zrobioną na zajęciach, z których właśnie wracała, poszliśmy na "empanadas" do knajpy poleconej przez Nicole. Powiem tak: polskie pierogi powinny się obawiać konkurencji ze strony argentyńskich empanadas - super. Szybkim krokiem wróciliśmy pod terminal, po drodze zahaczając o knajpę z kanapkami (Sandwiche de Milanesa - polecam) i piwko przy platformach autobusowych. Po odreagowaniu niemal 22 godzinnej podróży z Puerto Iguazú do Tucumán ruszyliśmy w kolejną. Tym razem "jedynie" 10 i pół godziny do La Quiaca, argentyńskiego miasteczka graniczącego z Boliwią (Villazon).